piątek, 23 września 2016

O Agapantach , równonocy jesiennej i... złodziejach.

Podobno nie zaczyna się zdania od 'no' ale co mi tam raz się żyje...zatem zaczynam.
No to oficjancie mamy jesień. Na wielu portalach, wbrew panującej wtedy pogodzie, lato skończyło się już 1 Września, wraz z powrotem dzieci do szkoły. Wszędzie  pojawiły się krzykliwe nagłówki 'To już jesień!'. U mnie wręcz przeciwnie, chociaż kocham złota polska jesień, na opowieści o astrach trawach, i czerwonych liściach przyjdzie jeszcze czas. 
Chcąc zatrzymać umykające lato dziś będzie, jak po tytule pewnie możecie się domyślić o Agapantach (Agaphanthus sp.).


Anglicy nazywają je Afrykańskimi liliami, lub Liliami znad rzeki Nil. Skąd ta druga nazwa, nie mam zielonego pojęcia, bo to wieloletnie rośliny bylinowe pochodzą z terenów RPA, a o ile dobrze pamiętam, z zamierzchłych czasów podstawówki, źródło Nilu nie sięga aż tak daleko...


Najbardziej charakterystyczną cechą Agapantów, są oczywiście ich kwiaty.  Duże, prawie okrągłe wiechowate kwiatostany pojawiają się na roślinie nieprzetrwanie od początku lipca, aż do początku jesieni.  
Pojedyncze dzwonkowate, lub rurkowate kwiaty mogą przybierać kolor od jasnoniebieskiego, aż do najbardziej rozpoznawalnego, intensywnie chabrowego.


Wśród tego rodzaju znajdziemy zarówno rośliny zimozielone, jak i całkowicie zamierające w okresie zimowym.  Dobrze rosną zarówno w pełnym słońcu, jak i półcieniu. Nie maja specjalnych wymagań glebowych. Jedyne czego nie tolerują to stojącej wody, która uszkadza mięsiste klaczą, oraz niestety mrozów... 


Niestety to właśnie niska mrozoodporność sprawia, że rośliny są raczej rzadko uprawiane w Polsce. Prawdziwi koneserzy i miłośnicy tych roślin, mogą pokusić się uprawę bardziej mrozoodpornych roślin w pojemnikach, które na czas zimy musza zostać umieszczone umieszczone w chłodnym pomieszczeniu.


Agapanty w wielu angielskich ogrodach, to pozostałości po szalonej modzie na te rośliny w latach 90-tych, coś jak obecna 'Gorączka Werbeny patagońskiej'.... 
Ciekawi mnie czy, i Wam podobają się te rośliny?


Na koniec jeszcze jeden niemiły aspekt. Mnie jak i wielu z moich kolegów, i koleżanek blogerów dotknął ostatnio problem  kradzieży wartości intelektualnej...
Ktoś, myśląc, że jest anonimowy, przychodzi do mojego miejsca, i od tak po prostu, jednym kliknięciem zabiera wszystko co stworzyłam. 
Przykre to, bo w prowadzenie mojego bloga wkładam wiele serca, czasu, i energii... Wszystko co pisze, pisze od siebie. Moje artykuły są mieszanką mojej wiedzy, doświadczeń, i umiejętności, które zbieram przez całe moje życie. Czasami tylko posiłkuję się tekstami źródłowymi... 
Dziele się nimi, z Wami, bo z natury jestem potworną gadułą, i w ten, a nie inny sposób daje upust moim myślom. Z nadzieja, że te zapiski czasami kogoś zainspirują...

Pozdrawiam Cię zatem serdecznie drogi złodzieju.
Pamiętaj tylko, że nikt z Nas nie jest w internecie anonimowy. 
A czarny PR zniszczył już niejedną dobrze zapowiadającą się firmę. 
Z poważaniem
Marta

niedziela, 4 września 2016

Farma z Lawendą w tle.

W Wielkiej Brytanii słonce  prazy jak oszalałe. W końcu nadeszło lato! Troche spóźnione... no ale kto by narzekał skoro jest! Trzeba cieszyć się chwila, bo nie wiadomo ile jeszcze potrwa.
I chociaż klimat tej wyspy znacznie się rożni od tego, którego możemy chociażby doświadczyć na południu Francji, to łączy nas jedno... Lawenda.


Nie wiem czy wiecie ale podobnie jak w Prowansji, także i tu, szczególnie na południu Anglii można znaleźć przepiękne lawendowe pola.
Klimat jest tutaj łagodniejszy, niż w innych częściach kraju, przez co sprzyja rozwojowi tego biznesu. Wiele z nich powstało w ostatnich kilku, kilkunastu latach. Jedno z najstarszych znajduje się w Kent, nieopodal Tumbridge Wells.


Dowderry Nursery posiada największą kolekcje Lawendy w całej Wielkiej Brytanii- ponad 400 rożnych gatunków, i odmian tej rośliny.
Farmę chcieliśmy odwiedzić już dawno. Pierwsze plany zaczęły się już w zeszłym roku, ale jak to zwykle bywa czas nie czeka na nikogo, i zanim się obejrzeliśmy był już październik, a Lawenda dawno przekwitła...


W tym  roku już w maju zaplanowaliśmy nasze wizytę, ale jak to w życiu bywa zawsze coś staje nam na przeszkodzie. A bo to urlop, jeden, drugi, trzeci, choroby, królewskie wizyty, spotkania, szkolenia i egzaminy.
Ale udało się! Dwa tygodnie temu w końcu dotarliśmy na farmę. W piękny słoneczny dzień już z daleka zapachniało dla Nas Lawenda.
Miejsce jest niewielkie, ale tworzone przez prawdziwych pasjonatów tej rośliny.
Niestety w trakcie Naszej wizyty wiele odmian zdążyło już przekwitnąć - szczyt kwitnienia przypada oczywiście na lipiec, ale farmę można zwiedzać za darmo od maja do października.


Mimo to, nie można się tu nudzić, bo o dziwo niektóre odmiany dopiero rozpoczynają kwitnienie!


Wiele z nich rożni się tez pokrojem , jedne tworzą male zwarte kępy, drugie potężne wały z łukowato przewieszającymi się kwiatami.


Nas najbardziej zainteresowały tzw 'Tender Lavenders' czyli Lawendy, które nawet w brytyjskim klimacie zwykle nie przetrwają zimy w ogrodzie. To po nie przyjechaliśmy tu specjalnie z Londynu.


Większość z nich  pochodzi z Wysp Kanaryjskich, stąd tez ich niska mrozoodporność. Najbardziej wytrwale wytrzymają spadki temperatur do 0 C. Rośliny różnią się, także od większości Lawend jakie znamy. Liscie w wielu przypadkach bardziej zielone, i mniej powcinane.


Kwiaty mają także bardziej fantazyjne kolory, i kształty. Niektóre są intensywnie niebieskie!


To co zaskoczyło mnie najbardziej podczas tej wizyty, to zapach. Jeśli macie dobry węch, to szybko zauważycie, ze praktycznie każda z odmian Lawendy pachnie inaczej. Niektóre z nich skłaniają się w stronę 'tradycyjnego' lawendowego zapachu, inne pachną bardziej cytrusowo. I choć nie przepadam za lawendowym zapachem, te cytrusowe nuty naprawdę mnie urzekły.


Z Dowderry wyjechaliśmy z siatką pełną rożnych odmian Lawendy. Masą inspiracji. Brzuchem pełnym herbaty z mlekiem i lawendowych lodów.


A w moim przypadku także jednym obitym kolanem, i odrapanym łokciem. Bo jak to na mnie przystało poleciałam bez zastanowienia 'cykać focie' na bloga... Poślizgnęłam się na żwirowej ścieżce, wykonałam piruet, za który na Olimpiadzie w Rio zdobyłabym zapewne zloty medal. Przywalona wszystkim moim torbami, wpadałam na koniec w krzaki Lawendy... Na pomoc ruszyli mi przemili klienci szkółki, ale zanim dotarli do mnie zdążyłam już z tych krzaków się wygrzebać.
Na otarcie łez dostałam wspomniany już kubek lawendowych lodów.


Mimo wszystko wycieczkę zaliczam do tych udanych. Jeśli będziecie w pobliżu tego miejsca, lub innych mu podobnych. Koniecznie zboczcie z trasy, i zajrzyjcie. Na pewno się nie zawiedziecie. Uważajcie tylko na żwirowe ścieżki, których w Anglii jest pełno :)


Pozdrawiam serdecznie, i zapraszam na następne wpisy min. o Agapantach oraz bylinach cieniolubnych, które obiecuje pojawią się znacznie szybciej niż ten wpis!
XOXOXO